fbpx

Niepublikowany wcześniej wywiad z Michałem Spisakiem

31 sierpnia 2018

Niepublikowany wcześniej wywiad z Michałem Spisakiem – patronem Międzynarodowego Konkursu Muzycznego w Dąbrowie Górniczej. Rozmowa jest wyborem fragmentów listów kompozytora do przyjaciół, zawartych w książce Leona Markiewicza pt.: „Michał Spisak 1914-1965”. Zachęcamy do lektury, która przybliży postać jednego z najwybitniejszych polskich kompozytorów XX w., pochodzącego z Dąbrowy Górniczej.

Olaf Otwinowski: Był Pan najpierw uczniem Szkoły Muzycznej im. M. Karłowicza w Warszawie, następnie studentem Śląskiego Konserwatorium. Pamięta Pan swój egzamin na studia?*

Michał Spisak: Na długich ławach w korytarzu siedzi dużo kandydatów. Między nimi i ja, trzymając na kolanach skrzypce. Wołają mnie. Wchodzę. Poważni, bardzo poważni panowie badają palce lewej ręki, przegub prawej i… każą grać. Gram, ale często przerywają. Jestem oblany potem – nie z tremy, bo wtedy jej jeszcze nie znałem, ale z gorąca i fałszów, jakie wydobywały się spod mych palców. Nagle któryś z egzaminatorów prosi mnie bardzo łagodnie: „Może teraz coś innego pan nam zagra, młodzieńcze”. Więc gram coś innego, ale znowu przerywają i mówią „do widzenia”. Wychodzę, pakuję skrzypce do pokrowca, siedząc na ławie, ale… znowu mnie wywołują, z innych teraz drzwi. Bronię się, bo przecież już dostatecznie mnie wymęczono. Tłumaczenia nie pomagają; teraz trzeba przejść egzamin teoretyczny. W dużej sali jest chłodniej. Również dużo poważnych panów i bardzo poważnych pań. Każą grupować, śpiewać, harmonizować, czytać a vista, badają ucho – i ciągle piszą coś na dużych arkuszach. Wychodzę wreszcie i jestem przekonany, że mnie odrzucono, bo przecież chcę powrócić do Warszawy. Ale stało się inaczej. Zostałem przyjęty do Konserwatorium jako uczeń klasy Cetnera i zamiast jeździć w Warszawie „ósemką” z Powązkowej na Złotą, trzeba teraz jeździć pociągiem z Dąbrowy do Katowic.

W późniejszych latach otrzymał Pan stypendium na studia w Paryżu, gdzie kształcił się Pan pod okiem wybitnej Nadii Boulanger. Jakie są zalety bycia polskim studentem w stolicy Francji?

Studia w Paryżu mają nie tylko tę dobrą stronę, że zaznajamiają naszych muzyków z europejską techniką, pozwalają im skorzystać z kierunku tak niezwykłego pedagoga, jakim jest Nadia Boulanger, lecz również przyczyniają się do pewnej reklamy muzyki polskiej za granicą. Polacy stają się coraz modniejsi w Paryżu. Artyści polscy są poszukiwani, jest nie tylko łatwiej o wykonanie polskich utworów, ale te wykonania są bardziej pożądane, Francuzi często sami o nie proszą. Chwila więc jest dla polskiej muzyki na tym terenie bardzo pomyślna.

Co najbardziej ceni Pan w szkole Nadii Boulanger?

Szkoła Nadii Boulanger w stosunku do kompozytorów polskich mojego pokolenia ma tę nieocenioną zasługę, że wyzwoliła nas spod anachronicznych wpływów szkoły niemieckiej. Szkoła Nadii to zresztą pojęcie bardzo szerokie, w którym mieści się wiele dziesiątek kompozytorów, niekiedy o bardzo wybitnej indywidualności.

 

Jakby Pan opisał zajęcia u Nadii Boulanger?

Daje się każdemu wygadać do woli i później zamyka wszystkim gęby swoim zdaniem. Bardzo miła kobieta.

Oprócz miana znakomitego studenta, miał Pan również opinię buntownika. Podobno skrytykował Pan wykład jednego ze swych profesorów, wyrażając sprzeciw wobec izolacji ówczesnego środowiska inteligenckiego od klasy „nieoświeconych”, czyli klasy robotniczej?

Wykłady takie będą pożyteczne wtedy, gdy będą przystępne dla najszerszych warstw. Jeżeli pod uwagę wzięta została tylko inteligencja, to wykłady te mijają się z celem, bo „muzyka musi wejść w społeczeństwo” (…). Czy nie byłoby lepiej, gdybyśmy swoje zainteresowania zamiast ku inteligencji skierowali ku tym maluczkim, którym to jest potrzebniejsze i którzy nie spojrzą na nas z pogardliwą wyższością (…), ku tym, dla których powinniśmy mieć jak najwyższy szacunek i uznanie, słowem – mas robotniczych.

Wielu muzyków poszukuje własnej drogi, oryginalności. Jaką radę dałby Pan młodym twórcom, jak można stać się oryginalnym na światowym rynku muzycznym?

Nie należy szukać oryginalności za wszelką cenę – jest to wysiłek próżny. Jeśli oryginalność ma przyjść, to przyjdzie sama. Gdy siadam do komponowania, nigdy nie myślę, czy to, co piszę, będzie oryginalne, nie zastanawiam się też nad tym, jak się komponuje dzisiaj i jak będzie się komponowało jutro.

Podobno w młodości zaczął Pan poznawać muzykę od Schönberga i Weberna, jednak później nie polecał Pan naśladownictwa ich twórczości młodym kompozytorom?

Kombinacje często intelektualne interesują mnie tyle tylko, gdy mogą się odnaleźć w ramach serca. Dlatego też jestem zupełnie oddalony od „poszukiwań” dodekafonistów czy też twórców muzyki konkretnej lub elektronicznej. Nie skazuję ich oczywiście, bo przecież wszystko może się na coś przydać. Jakiekolwiek oskarżenia w dziedzinie sztuki są zupełnie zbyteczne, bo przecież to, co dobre, pozostanie.

W 1942 r. skomponował Pan „Toccatę na orkiestrę”, której prawykonanie odbyło się w Brukseli, a drugie na Biennale w Wenecji – przez orkiestrę RAI z Turynu pod dyrekcją Mario Rossiego – i był to jedyny utwór polskiego kompozytora.

Będąc na wsi, otrzymałem telegram, że moja „Toccata” będzie grana na Biennale w Wenecji i aby posłać życiorys. Ucieszyłem się tym bardzo, tylko nie miałem żadnych szczegółów. Dostałem „rozkład jazdy” i widzę, że z Polaków znów tylko ja figuruję w programie, a wiem, że z Polski wysyłali bardzo dużo partytur […].

Jak wygląda pisanie przez Pana nowego dzieła?

Lubię pracować jednym tchem i rozmach przerwany napawa mnie złością i katarem. Interesuje mnie tylko moja muzyka, muzyka, która jest we mnie i którą pragnę przelać na papier nutowy.

 Podobno niezwykle cenił Pan twórczość rumuńskiego kompozytora Dinu Lipattiego. Do tego stopnia, że poświęcił mu Pan „Hymn do słów św. Ambrożego”?

To był moim zdaniem jeden z największych muzyków świata, a na pewno największy pianista i przecudny człowiek. Tak byłem wstrząśnięty jego śmiercią, że postanowiłem oddać jego pamięci hołd. Znałem go dobrze i mieliśmy dla siebie dużo przyjaźni.

 W 1954 r. odbył się w Brukseli Międzynarodowy Konkurs Kompozytorski im. Królowej Elżbiety, na którym zdobył Pan pierwszą nagrodę – Premier Grand Prix – wielki sukces, zwłaszcza, że do konkursu nadesłano 400 utworów z 37 krajów! Zamierzał Pan wysłać „II Symphonie concertante”, jednak jej Pan nie ukończył i zaryzykował Pan wysłać starą kompozycję, czyli „Serenadę na orkiestrę”?

Zacząłem pisać drugą „Symphonie Concertante” dla Ficia (red. – Grzegorz Fitelberg). Po jego śmierci przerwałem, aby wszystko przemyśleć. Później myślałem, że ją wyślę na konkurs do Brukseli, ale przejścia straszne u mnie w domu (problemy zdrowotne) nie pozwoliły mi na jakąkolwiek pracę. Wysłałem więc „Serenadę”. Byłem wściekły na siebie, że za taką starą partyturę dano mi pierwszą nagrodę. „Serenadę” napisałem w 1938-39 r. i do tej pory leżała w kącie. I wydobyli ją w Brukseli.

Drugim wielkim sukcesem było zdobycie Grand Prix w Międzynarodowym Konkursie na Oficjalny Hymn Olimpijski w Monako. Spośród 392 uczestniczących w konkursie dzieł, wybrano Pana „Hymn Olimpijski na chór mieszany i orkiestrę”, którego prawykonanie odbyło się w Monte Carlo, a chórem i orkiestrą dyrygowała Nadia Boulanger. Czy był Pan dumny?

Cieszę się, że „Hymn Olimpijski” sprawia przyjaciołom radość. To jest drobnostka, którą napisałem z ciekawości, czy będę mógł rozstrzygnąć problem trudny. Trudny, bo jednak hymn musi być muzyką, a jednocześnie dostępną – nie lubię tego słowa „dostępny”, ale nie znajduję w tej chwili innego. Widocznie udało mi się napisać taką muzykę, która może być śpiewana przez młodzież. Podczas ceremonii wręczania mi nagrody w Monte Carlo, członkowie jury serdecznie mi gratulowali. Przyjmowano mnie tam po królewsku. Po powrocie otrzymałem depesze , telefony, listy z całego świata.

Podobno często wspomina Pan rodzinne strony?

Myślę stale o Zagłębiu i Dąbrowie Górniczej, bo przecież nie zapomina się nigdy swojego rodzinnego miasta.

Co jest dla Pana najważniejsze w życiu?

Celem mojego życia jest tylko muzyka. Jeśli komukolwiek jeden akt, jedna sekunda mojej muzyki sprawi przyjemność, to już jest dla mnie wielkie szczęście.

 

*Wszystkie pytania są współczesne, a ich autorem jest Olaf Otwinowski, odpowiedzi z oryginalną pisownią pochodzą z listów do przyjaciół zebranych w monografii Leona Markiewicza pt.: „Michał Spisak 1914-1965”. 

Pozostałe newsy